Dzień blondynki, mydło i Tinder

To był piękny dzień, poszłam na spotkanie, którego nie było bo pomylił mi się termin. Tyle kilometrów... Postanowiłam kupić mydło dziegciowe i przetestować Tindera. To, że przefarbowałam się na rudo wcale nie sprawiło, że przestałam być blondynką. 

Postanowiłam wykorzystać czas na spacer po mieście. Ledwo zaczęłam zastanawiać się nad dostępnymi opcjami - zaczął mnie boleć prawy but. A były już rozchodzone i sprawdzone. Może dlatego, że zamiast skarpetek ubrałam rajstopy? Czułam, jak skóra nad piętą woła o pomoc. Ta moja, naturalna, niepastowana. Kupiłam skarpetki w pobliskim sklepiku. Założyłam i ruszyłam na podbój miasta. Stojąc na krawężniku rozglądam się za ewentualnymi pędzącymi samochodami i dostrzegam tylko parę strażników miejskich po drugiej stronie ulicy. Ze szczególną dokładnością przyglądam się swoim butom i zmieniam trasę spaceru na dalszą kulejąc na jeden bucik.
---------------------------------
---------------------------------

Dotarłam do mydlarni z nadzieją znalezienia mydła dziegciowego. Niestety było tylko jakieś oliwkowe, bardzo godąco polecane przez panią ekspedientkę i akompaniującą jej druga panią za ladą. Bo to mydło jed na prawdę wspaniałe i ekologiczne. Prawie zapomniałam, po co tu przyszłam. Nie wiem, kiedy w moich rękach znalazła spora broszura reklamowa i ulotka. A niech pani jeszcze tej świeczki powącha, od spodu pachnie lepiej. Faktycznie. Wreszcie udało mi się wyjść. Gdy zaczynam się zastanawiać jak upchnę nową makulaturę do małej torebki jawi się przede mną kosz na śmieci. Dokładnie o tym marzyłam. Tylko kątem oka dostrzegłam okno sklepu i zdałam sobie sprawę, że chyba zrobiłam komuś dzień. Ups... Wsiadam do tramwaju, a ten wiezie mnie, tam, skąd przyjechałam. Bo jest taki mały remoncik na części trasy i tramwaje jeżdżą wbrew logice, z przystanku w kierunku miasta jedzie się w stronę pętli. Na szczęście zorientowałam się w ciągu jednego przystanku. Kożystając z okazji weszłam do ulubionych ciuchów i znalazłam śliczną koszulkę za kilka złotych. To musiało być przeznaczenie. Powrotną trasę przeszłam pieszo zaglądając do kilku podobnych przybytków. W jednym z nich byłam zachwycona jakością i stanem ubrań do czasu aż zobaczyłam cenę 102zł za kg. Co prawda Zara i Bereshka ale jednak wole wyprzedaże z pierwszej ręki. Wróciłam na niesławny ryneczek z jednym nadprogramowym przejściem przez pasy, no bo jako to nie ta strona...


Czekając na tramwaj zobaczyłam sklep ze zdrową żywnością. Od rana zastanawiałam się, co kupić w prezencie komuś, kto lubi zdrowe jedzenie. Wymyśliłam, że kupię ekologiczną herbatkę. Ale co tu wybrać..? Na zaparcia, przy miażdżycy czy na sen? Na pewno nie na prezent. W końcu udało mi się znaleźć coś o neutralnej nazwie i wrócić do centrum miasta. Gdzieś po drodze minęłam się w drzwiach z korpulentna panią, która wysiadając z tramwaju darła się prze telefon, że wysiada z tramwaju i nie może rozmawiać. Czekam na inny tramwaj.
Ławka pod wiatą przystankową, panie w średnim wieku, takie ponizej 90tki.
- Pani to ma taką małą pupę (w domyśle posuń się na brzeg ławki bo ja też chcę usiąść)
- Wie pani, to jest tyłek importowy!
- To co tu jeszcze pani robi? W świat karierę robić
- Nie każdy ceni te skarby przedwojenne...
- Bo moja córka to mówi, ze tylko dwie rzeczy są nieskończone wszechświat i ludzka głupota
- Oj tak, prawda...

Przez kolejny mały remoncik (w summie to kawałek drogi przerobiony na leśną, piaszczystą dróżkę i zastawiony ogrodzeniem) Miałam następny spacer. W zapomnianym pasażu, w którym jest więcej powierzchni do wynajęcia niż w nowym centrum, znalazłam antykwariat. A w nim książkę do nauki angielskiego za 50groszy. Jak ten płomienny romans i wartka akcja nie zmusi mnie do nauki angielskiego to już chyba nic mi nie pomoże. W centrach handlowych już święta w pełni (połowa listopada). Tylko mikołajów i śnieżynek z opłatkami brakuje. Najśliczniejszy sweterek, jaki znalazłam przetykany brokatową nitką okazał się kąsać niczym wściekły brytan, porzymiarce miałam całą czerwoną szyję. Założyłam go tylko na moment. W międzyczasie udało mi się rozładować prawie do zera baterie w telefonie. Bo Tindera mi się zachciało. Nic tak nie zżera jak wifi i lokalizacja.

 Po odrzuceniu łysych typów o aparycji bandyty, zdjęć z dziećmi i gołych klat, fotek kotków i piesków (hitem był krępy  pan o szpakowatej twarzy z białym, puszystym chomikiem na ramieniu) niewiele zostało dusz do konwersacji, Z niejasnych przyczyn aplikacja podrzuca mi obcokrajowców przebywających o setki kilometrów ode mnie bez względu na ustawiony zasięg. Rekordem był chyba pan z Australii chwilowo pracujący w Berlinie. Przy zasięgu 80km. Chociaż angielskiego się pouczę. Nie śmiejcie się, jak zobaczycie tu kiedyś wpis z nagłówkiem jak wykorzystać Tinder do nauki japońskiego. Nie, nie mam żadnego konta premium ani usługi "paszport".  Właśnie czytam wiadomość od niejakiego Nas'a, 1144km stąd. Znalazłam swojego szefa (co prawda pracowałam u niego rok temu ale zrobiło się dziwnie, gdy zaczął mi opowiadać o tym, jak zakochał się w dziewczynie z internetu).  Mam nadzieję, że była to jego żona, która dowoziła nam materiały.
Jak wygląda przeciętny facet z Tindera? Ma zdjęcia z zagranicznych wakacji, uprawia wszystkie możliwe sporty najczęściej nurkowanie, narciarstwo na idealnie naśnieżonych stokach i wspinaczka górska opcjonalnie motocykle i bieganie z bronią po lesie. Siłowni nie liczę bo przecież każdy bierze po 100kg na klatę;p  Bardzo mile widziany opis o uwielbieniu aktywnego życia i wszechstronnych zainteresowaniach, obowiązkowo w języku angielskim. Ewentualnie wzrost (dobrze, że nie długość) lub coś alternetywnego, na przykład:
"Nawiążę relację intymną z dobrze sytuowaną alkoholiczką lub osobą o rozdwojonej jaźni"

Kolejne relacje z pola bitwy wkrótce. Dobrze, że ten dzień się już skończył.

Strony